FAQ
•
Szukaj
•
Użytkownicy
•
Grupy
•
Galerie
•
Rejestracja
•
Profil
•
Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości
•
Zaloguj
Napisz odpowiedź
Forum Opowiadania. Strona Główna
»
Opowiadania Fantastyczne.
» Napisz odpowiedź
Napisz odpowiedź
Użytkownik:
Temat:
Treść wiadomości:
Emotikony
Więcej Ikon
Kolor:
Domyślny
Ciemnoczerwony
Czerwony
Pomarańćzowy
Brązowy
Żółty
Zielony
Oliwkowy
Błękitny
Niebieski
Ciemnoniebieski
Purpurowy
Fioletowy
Biały
Czarny
Rozmiar:
Minimalny
Mały
Normalny
Duży
Ogromny
Zamknij Tagi
Opcje:
HTML:
NIE
BBCode
:
TAK
Uśmieszki:
TAK
Wyłącz BBCode w tym poście
Wyłącz Uśmieszki w tym poście
$1
Kod potwierdzający:
$3
Przegląd tematu
Autor
Wiadomość
Fenrir
Wysłany: Wto 13:46, 25 Maj 2010 Temat postu: Z popiołów
Proszę o oceny
Rozdział I.
Trakt skąpany był w strugach letniego, ciepłego deszczu. Podkute kopyta stukały o kamienne podłoże, a dookoła trójki jeźdźców rozpościerał się prastary, ogromny las. Mark od rana przeczuwał, że dzisiejszy dzień nie będzie należał do tych pięknych. Jego długie, ciemne włosy, skryte były pod kapturem podróżnego płaszcza. Rękojeść miecza przewieszonego przez jego plecy złowieszczo połyskiwała. Ynne, elfka podróżująca wraz z nim, pierwsza przerwała ciszę:
- Jeśli utrzymamy obecne tempo, będziemy w Char przed zapadnięciem zmroku.
- O ile do tego czasu uda nam się nie utopić. - mruknął Mark pod nosem. Odwrócił głowę w kierunku elfki. - O ile dobrze wiem, kaptur służy do ochrony głowy przed deszczem. - dodał, widząc że towarzyszka podróżuje bez tej ochrony głowy.
- Ten deszcz działa na mnie orzeźwiająco. - elfka odsunęła pasmo mokrych złocistych włosów, które opadły na jej twarz.
Do Marka podjechał kolejny z jeźdźców.
- Daj sobie spokój, Mark, dobrze wiesz, że Ynne mogłaby nago przemierzać góry aż do Północnych Marchii. - odezwał się Daeth, drugi wojownik w drużynie.
- Jasne. Pamiętasz, jak przedzieraliśmy się na te tereny przez góry na północnym zachodzie?
Obaj mężczyźni ryknęli śmiechem, wciąż mając w pamięci luźne szaty elfki, podczas gdy oni szczękali zębami z zimna.
- Mam wam przypomnieć, czyja magia uratowała was przed zamianą w kostki lodu? - odparła elfka z szyderczym uśmiechem.
- Owszem, szczególnie, gdy przypomnę sobie tą kulę ognia, którą rzuciłaś przez pomyłkę. Jedno trzeba ci przyznać, wtedy było naprawdę gorąco! - odpowiedzi towarzyszył kolejny wybuch śmiechu, tym razem głośniejszy od poprzedniego.
- Miałam tak zgrabiałe od zimna palce, że pomyliłam ostatnią sekwencję ruchów. Na pocieszenie dodam, że i tak mieliście szczęście, iż zdążyłam się odwrócić, gdy dojrzałam swój błąd. Inaczej teraz nie bylibyście w jednym kawałku, a przynajmniej nie tak różowi.
- W takim razie mam nadzieję, że teraz tego nie powtórzysz tego błędu z palcami. - odparł Mark. Ynne zdziwiły te słowa. Gdy jednak spojrzała na trakt, wiedziała, co miał na myśli jej towarzysz. Kilka metrów przed nimi z zarośli na trakt wypadło dwóch uzbrojonych mężczyzn. Z krzaków po lewej stronie wyszło kolejnych dwóch mężczyzn. Z tyłu także nagle pojawiło się dwóch napastników. Ich ciemne, brudne ubrania i broń trzymana w rękach od razu zasugerowały, kim są. Zanim udało im się dopaść jeźdźców, by ich obezwładnić, ci zręcznie zeskoczyli na kamienie traktu. Obaj wojownicy wyciągnęli z pochew miecze. Łuk elfki był już gotowy do użycia.
Zanim udało im się dobiec do swoich potencjalnych ofiar, jeden z nich leżał już nieżywy na trakcie. Ostatnie, co zapamiętał, to widok elfki mierzącej do niego z łuku dwa metry przed nim. Ułamek sekundy później żelazny grot przeszył jego serce na wskroś.
Kolejny napastnik podbiegł do Daetha z mieczem uniesionym do zadania ciosu, jednak zanim zdołał opuścić dłoń, wojownik uderzył szerokim cięciem. Ostrze wojownika bez trudu przebiło cienką, skórzaną zbroję napastnika. Bandyta upadł na ziemię prawie przecięty w pół. Obok towarzysza Mark odpierał atak kolejnych dwóch mężczyzn. Gdy wojownik zamachnął się, jego klinga bez problemu przełamała sejmitar napastnika, po czym wbiła się na głębokość kilkudziesięciu centymetrów przy ramieniu, wręcz rozrąbując serce na pół. Kolejny napastnik wyprowadził uderzenie swoim bastardem, jednak to zostało sparowane płazem miecza Daetha. Mark natychmiast wykorzystał lukę w obronie mężczyzny, wyprowadzając silne pchnięcie na poziomie klatki piersiowej. Był to atak nie do odparcia, o czym świadczyła posoka spływająca po ostrzu miecza. Kolejny napastnik zaczął zadawać ślepe ciosy młotem. Jednak po chwili znalazł się w zasięgu miecza Daetha, a czubek ostrza rozpłatał gardło bandyty, po czym krew obficie trysnęła z przeciętej tętnicy.
Ostatni napastnik pozostały na placu boju widząc siłę trójki towarzyszy, rzucił się do panicznej ucieczki. Po chwili znikł z pola widzenia. Mark i Daeth otarli ostrza mieczy o płaszcze zabitych, a gdy te były już czyste, z powrotem schowali je do pochew.
- Co kilka dni mamy okazję natknąć się na kolejną grupę bandytów, którzy czyhają na zagubionych podróżnych, którzy chcą dać radę trójce uzbrojonych towarzysz i ulżyć im w noszeniu zbyt ciężkich sakiewek wypełnionych złotem. - mruknęła elfka.
- Na razie mamy szczęście, że nie wpadli na nic bardziej wyrafinowanego niż prosta zasadzka wokoło traktu. Jedźmy dalej, bo nie mam najmniejszej ochoty spędzaj kolejnej nocy w puszczy - Daeth w tej chwili wskakiwał na siodło swojego wierzchowca. Dwójka towarzyszy poszła za jego przykładem.
***
Dalsza podróż przebiegała bez zakłóceń. Późnym popołudniem jeźdźcy wyjechali z lasu. Od miasta dzieliła ich tylko niewielka równina. Baszty widniały złowieszczo na horyzoncie. Char było jednym z większych miast leżących na szlakach kupieckich, co pomogło mu w szybkim wzbogaceniu się na pobieraniu cła. Nie bez znaczenia było też położenie Erender, jednej z największych rzek w Wetonii.
W oczach elfki widniała wyraźna ulga.
- Jesteśmy prawie na miejscu. Do bram miasta powinniśmy dotrzeć przed zapadnięciem nocy. Później pozostaje nam tylko poszukać jakiejś gospody.
- A więc w drogę. Im prędzej znajdziemy się w mieście, tym szybciej będę mógł wygodnie się wyspać! – odetchnął z ulgą Daeth.
Trójka towarzyszy popędziła wierzchowce ku widocznym z oddali murom Char.
***
Do bram miejskich dotarli w ostatniej chwili. Po tym, jak przejechali przez most zwodzony, ten zaczął być podnoszony. Skierowali swe wierzchowce ku widocznemu w oddali szyldu gospody, oświetlonego nikłym blaskiem pochodni. Gdy tylko znaleźli się w pobliżu bramy, podbiegł do nich chłopiec stajenny, proponując odprowadzenie koni do stajni. Towarzysze przystali na to z ochotą.
W momencie, gdy upewnili się, że ich wierzchowce są już we wnętrzu stajni, skierowali swe kroki do gospody. W środku znajdowało się tylko kilku podróżnych, siedzących przy podłużnych stołach. Gdy usiedli przy jednym z pustych stołów w kącie sali, natychmiast przysiadł się do nich mężczyzna w kapturze na głowie.
- Od niedawna w Char? – zagaił nieznajomy, niskim, poważnym głosem.
- Dopiero, co przybyliśmy do miasta. – odpowiedział Mark.
- Chyba uważacie wraz ze mną, że dalsza rozmowa o suchym pysku to nic przyjemnego, prawda? – zapytał nieznajomy, po czym machnął ręką na szynkarza. Na blacie stołu od razu pojawiły się cztery kufle piwa. Towarzysze przyjęli podarunek z ostrożnością. Mężczyzna widząc ich wahanie, wypił łyk z wybranego kufla. Wojownicy upewnili się, że napój nie jest zatruty, po czym razu chwycili swoje kufle w dłonie.
- Gdzie moje maniery. Zapomniałem się wam przedstawić. Jestem Deva. Co was sprowadza do naszego pięknego miasta? – zagaił mężczyzna.
- Nocleg z dala od głuszy. – odpowiedziała elfka.
- Z tego, co słyszałem, w puszczach leżących na południe stąd panoszą się bandy złodziei. Prawda to?
- Owszem. Wybiliśmy kilka takich ugrupowań.
- Nie wyglądacie na kogoś, kto nie umie posługiwać się bronią. – Deva uśmiechnął się lekko.
- Owszem, umiemy walczyć dość dobrze. Zawsze chętnie zarobimy trochę grosza.
- Zlecenie na pewno się znajdzie, jednak zanim przejdziemy do interesów, chciałbym dowiedzieć się o was czegoś więcej.
Elfka zaczęła mówić:
- Skoro chcesz znać mą historię, to zwą mnie Ynne. Za młodu wyruszyłam w świat z mojej ojczyzny, Gretonii. Nic nie trzymało mnie w ojczystych lasach. Marka udało mi się poznać jeszcze na granicy Gretonii z Bratą, gdy dołączył do mnie na czas noclegu. Później zaczął mnie namawiać do wspólnej podróży. Mówił, że w dwójkę będzie raźniej, a on także jest poszukiwaczem przygód. – Mark uśmiechnął się w kierunku elfki. Ta kontynuowała historię.
- Daetha spotkaliśmy także na granicy, tym razem Brety z Rend, gdy na zlecenie burmistrza miasteczka Aarnd polowaliśmy na wilkołaka w okolicznym lesie. Przybyliśmy na miejsce prawie jednocześnie, i uznaliśmy, że lepiej będzie walczyć razem. Można powiedzieć, że wszyscy zjednoczyła nas chęć poszukiwania przygód.
- Istotnie, wasza wspólna historia jest dość ciekawa. Jednak powiedzcie mi, co zamierzacie po pobycie w Char? Wszak nasze królestwo, Wetonia szczyci się sporą ilością zleceń dla osób umiejących posługiwać się orężem. – odpowiedział Deva.
- Jesteś pierwszy, który proponuje nam pracę po przekroczeniu zachodniej granicy.
- Dziwne, myślałem, że macie już co najmniej kilka propozycji zarobku.
- Lepiej przedstaw swoją propozycję zawczasu, a będziemy mieli czas by ją rozważyć. Mogłabym znaleźć do rana lepszego zleceniodawcę w tym mieście.
- Słuchajcie mnie uważnie, bo nie będę powtarzać. Jestem dowódcą miastowej straży. – Deva ściągnął z głowy kaptur. Oczom towarzyszy ukazała się poprzecinana zmarszczkami twarz mężczyzny. Pierwsze oznaki siwizny świadczyły o jego wieku. - W jednej z podzamkowych wsi zaczęły się spore problemy. Co noc znikają ludzie. Pierwsze zniknięcia zgłoszono nam tydzień temu.
- Myślałem, że od takich spraw jest gwardia zamkowa? – wtrącił Daeth.
- Owszem, wysłaliśmy tam oddział gwardzistów, jednak nie znaleźli nic, co mogłoby naprowadzić nas na jakikolwiek ślad. Jedyne, co udało im się znaleźć, to dziwne ślady w przyrzecznym błocie.
- Nie znam zwierzęcia, które nocą wypełza na ląd w pobliżu siedzib ludzkich. – odpowiedziała elfka, mrużąc oczy.
- Dlatego potrzebuję waszej pomocy w wyjaśnieniu sprawy. Strażnik, którego tam pozostawiliśmy, także zniknął.
- I oczekujecie od nas narażania własnej skóry, by rozwiązać ten problem? – odpowiedział Mark, splatając ręce na piersi.
- To wy podejmujecie decyzję. Myślę, że wynagrodzenie może wam pomóc. Dwieście ardenów za rozwiązanie problemów, dodatkowe czterysta za odnalezienie porwanych.
- Ubicie małego smoka jest warte pięćset ardenów. A ty oferujesz sześćset za rozprawienie się z jakimś zwierzęciem, które co noc wychodzi z rzeki i prawdopodobnie porywa ludzi? Coś mi tu nie gra! – warknął Mark.
Ynne prawie natychmiast powiedziała:
- Zgadzamy się na twoją propozycję.
Mark i Daeth popatrzyli na nią z niedowierzaniem. Deva zaś uśmiechnął się do niej.
- Nie pożałujecie tej decyzji. Rano zjawię się po was, by zaprowadzić was na miejsce.
Gdy mężczyzna wyszedł z gospody, Mark natychmiast zaatakował towarzyszkę.
- Odbiło ci?! Nie wiemy, w co ten gość chce nas wplątać, a ty prawie bez zastanowienia zgadzasz się na jego propozycję!
- Chcesz zarobić sześćset ardenów i przeżyć przygodę, czy gnić w mieście w poszukiwaniu roboty? – nieoczekiwanie po stronie elfki stanął Daeth.
- Oczywiście, że chcę, ale najpierw wolałbym wiedzieć, z czym będę mieć do czynienia! Tu wiem tylko tyle, że to coś porywa ludzi nocą, i robi z nimi nie wiadomo co!
- Omówimy to szczegółowo rano, a teraz udajmy się na spoczynek, przebyliśmy dziś sporą odległość. – odparła wymijająco elfka, po czym wstała z ławy i skierowała swe kroki ku szynkarzowi, by wynająć pokój na noc.
Rozdział II.
Słońce wstawało ponad miastem. Ynne krzątała się w niewielkim pokoju, zakładając na siebie ekwipunek. Gdy była gotowa, podeszła do Marka i szturchnęła go w ramię.
- Do jasnej cholery, czy nie mogę pospać ciut dłużej? Jestem człowiekiem, więc potrzebuję więcej snu niż ty. – wymamrotał wojownik, przyciskając głowę do poduszki. Elfka westchnęła i chwyciła kubek wody stojący na stoliku obok. Jego zawartość wylądowała na głowie Marka. Metoda poskutkowała, bo mężczyzna prawie natychmiast zerwał się na nogi, z wodą ściekającą po jego włosach.
- Niech cię szlag! Musisz posuwać się do takich metod, bym wstał?!
- Gdyby nie ta woda, to musiałabym uderzyć cię płazem miecza z całej mojej siły, byś się w ogóle poruszył. Obudzę Daetha i wyruszamy, gdy tylko przybędzie Deva.
- Nie trzeba mnie budzić. Jego wrzaski wystarczyły w zupełności. – powiedział wojownik, wskazując ręką na Marka.
- Nieważne. Zbierajcie się, chłopaki. Musimy być za chwilę gotowi do drogi.
- I pomyśleć, że wyraziliśmy zgodę na matkowanie. – westchnął Mark, wznosząc oczy ku górze. Pokój wypełnił rechot obu mężczyzn. Ynne przeklęła w duchu dziecinność obu towarzyszy.
Gdy Mark i Daeth skończyli zakładać swój oręż, w pokoju rozległo się pukanie do drzwi. Elfka natychmiast je otworzyła, za którymi stał uzbrojony Deva.
- Gotowi do drogi? Czeka nas kilka godzin jazdy. – mówiąc, spoglądał przez ramię elfki w kierunku obu wojowników.
- Prawie gotowi. Musimy tylko osiodłać konie, i możemy ruszać w drogę. – odparł Mark. W obecnej chwili próbował założyć skórzane karwasze na lewe przedramię.
- Wy dokończcie przygotowania, a ja pójdę przygotować wierzchowce. – odparła elfka, wyraźnie rozbawiona widokiem towarzysza siłującego się z fragmentem zbroi.
Gdy Ynne schodziła po schodach, Deva podążył za nią.
- Oni zawsze tak się zachowują? – zapytał po chwili wahania. Elfka machnęła ręką.
- Odkąd ich poznałam. Są strasznie dziecinni i narwani, ale świetnie walczą, a ja nie nudzę się, podróżując sama.
W chwili gdy elfka wraz z kapitanem znajdowali się na podwórzu, w ślad za nimi przez drzwi wypadli obaj wojownicy. Daeth opancerzony był w krótką kolczugę, zaś Mark miał na sobie skórzany pancerz, niekrępujący ruchów tak bardzo jak metalowa zbroja.
Wierzchowiec Devy stał na podwórzu karczmy. Elfka skierowała swe kroki do stajni, gdzie znajdowały się ich konie.
***
Podróż przebiegła spokojnie. W południe dotarli do niewielkiej wioski położonej w dopływie niewielkiej rzeki do Erender. Rzeka opływała wieś od południa, zaś na zachodzie znajdował się gęsty, ponury las. Już z daleka było widać mleczną mgłę unoszącą się nisko nad ziemią…
- Ta mgła jest tu normalnym zjawiskiem? – zapytała elfka.
- Pojawiła się kilka dni temu. W nocy podnosi się, i to utrudnia nam trzymanie straży w wiosce w ciemnościach.
Towarzysze zeskoczyli z koni. Pod stopami mieli dość miękką ziemię. Miejscami było widać wgłębienia podobne do tych, które zostawiały końskie kopyta. Te były jednak nienaturalnie duże. Deva widząc ich spojrzenia, od razu powiedział:
- Te ślady także zjawiły się wraz z mgłą. Jednak nie prowadzą nigdzie, gdzie można by napotkać jakikolwiek trop. Są porozrzucane w nieładzie, tak, jakby to coś spadło z nieba.
- Gdzie są mieszkańcy? – odezwał się Daeth po chwili milczenia. W istocie opustoszała wioska sprawiała upiorne wrażenie.
- Na podzamczu. Ewakuowaliśmy całą wioskę dla bezpieczeństwa mieszkańców. Zostajemy tu razem na kilka dni. Zapasy znajdziemy w jednym z budynków niedaleko rzeki.
- Nigdzie nie było mówione, że mamy tu stacjonować więcej niż jeden dzień! – uniósł się Mark. Jednak Ynne natychmiast go uspokoiła.
- Mark, i tak nigdzie nam się nie spieszy. Te kilka dni przerwy w podróży mogą nam dobrze zrobić.
- Zapomniałaś dodać, o ile nie zostanie zeżarci. – odparł z przekąsem wojownik. Elfka pokiwała głową i pozostawiła towarzysza samemu sobie. Deva od razu zaczął planowanie.
- Podczas dnia możemy się rozdzielić, po zapadnięciu zmroku nikt nie wychodzi na zewnątrz domu sam! Broń nosimy przy sobie, gotową do użycia. – powiedział, po czym odwrócił się w kierunku Ynne.
- Uda ci się stworzyć kulę światła, która może objąć całą wioskę poświatą?
- Owszem, ale bardzo krótkotrwałą. Kilka minut, nic więcej. Takie zaklęcie wymaga użycia ogromnej energii. A wyczerpana nie przydam się na nic w ewentualnej walce.
- Żadnego heroizmu. – kapitan straży zerknął ostrzegawczo na Marka. Ten odburknął cicho pod nosem.
- Chodźmy rozłożyć ekwipunek do tego domu, o którym mówiłeś przed chwilą. – zaproponował zleceniodawcy Daeth.
Trójka towarzyszy skierowała się za kapitanem straży na południe, ku kilku zabudowaniom.
***
Zmrok zapadł wyjątkowo wcześnie. Zgodnie ze słowami Devy, mgła bardzo szybko się podniosła. Dojrzenie w niej czegokolwiek graniczyło z cudem. Wokoło słychać było tylko cykanie świerszczy i szum płynącej wody. Na parterze domu rozlokowali się wojownicy. Przez uchylone drzwi było widać prawie całą wioskę. Ogień w kominku powoli dogasał. Ynne podniosła się z krzesła, by dorzucić kolejne polano drewna do ognia. Gdy ten stał się bardziej żywy, Mark i Daeth wyszli na zewnątrz z pochodniami i bronią w ręku. Deva pozostał w środku, nasłuchując otoczenia.
Obaj mężczyźni znaleźli się nad rzeką, uważnie nasłuchując otoczenia.
- Nie podoba mi się ta cisza. – cicho powiedział Daeth. Jego palce zacisnęły się mocniej na rękojeści miecza.
W oddali coś z pluskiem wskoczyło do wody.
- Dajmy sobie temu spokój. Wątpię, żeby to było coś większego niż wilk. „Coś porywa ludzi nocą”. Pewnie sami uciekli, mając dość życia tutaj! – prychnął Mark.
W tej samej chwili coś ryknęło tuż przed nimi. Daeth odruchowo uskoczył w bok. Tylko to uratowało go przed ogromnymi, spiczastymi zębami. Mark natychmiast cofnął się kilka kroków. Gdy Daeth szybko wstał, jego oczom ukazał się widok wręcz nieprawdopodobny. Kilka metrów przed nim znajdowało się ogromne zwierzę o krótkiej, białej sierści. Jego nienaturalnie duże, czerwone oczy osadzone blisko szczęki były niczym nieprzeniknione tafle mętnej wody. Mała głowa osadzona była na długiej szyi. Ogromne, długie kły nadawały stworzeniu upiorny wygląd. Całe zwierzę było w stanie połknąć konia w całości. Było ono jednak nienaturalnie szybkie w stosunku do swojej wielkości, i faktu, iż jego kończyny przypominały bardziej błoniaste płetwy, z niezwykle długimi, ostrymi szponami.
Mark natychmiast doskoczył do stwora, i ciął go mieczem w szyję. Jednak miecz odbił się od skóry, nie czyniąc potworowi żadnej szkody.
- Co jest, do cholery?! – ryknął wściekły wojownik. W tym samym czasie uchylił się przed atakującą głową. Powietrze ponownie przeszył wściekły ryk. Deva w tym czasie dobiegł do cielska potwora z boku, po czym pchnął go mieczem. Jednak i to nie dało jakichkolwiek rezultatów. Nieskazitelnie biała skóra nadal pozostawała nietknięta. Stwór wściekle ryknął, po czym wyrzucił swoją długą szyję w kierunku Daetha. Wojownik uskoczył, tnąc potwora na oślep w głowę. Ostrze miecza przecięło gałkę oczną potwora. Ten ryknął oszalały z bólu, po czym rzucił się wściekły na Marka. Ten rzucił pochodnią w kierunku potwora. Pochodnia dotknęła wyciekającej z oka stwora wydzieliny, a ta zapłonęła żywym ogniem. Elfka, nadbiegająca z tyłu, natychmiast ułożyła palce do rzucenia zaklęcia. Przed tym jednak ostrzegła towarzyszy, by ci odsunęli się na bok. Po chwili z jej dłoni trysnęły strumienie ognia, okrywając całe ciało potwora. Ten stanął w ogniu, po czym uciekł z powrotem w kierunku rzeki.
- Niesamowite. Takie stworzenie nie ma prawa istnieć… – cicho wymruczał Deva.
Stwór, jak na potwierdzenie tych słów, padł na piasek. Towarzysze ostrożnie podeszli do nieruchomego ciała.
- Nigdy czegoś takiego nie widziałem. – powiedział Deva, po chwili wpatrywania się w truchło.
- Bo nie mogłeś go widzieć tu wcześniej. – niski, dudniący głos rozległ się za ich plecami.
Towarzysze natychmiast odwrócili się. W niewielkiej odległości przed nimi stała zakapturzona postać, w szatach przypominających habit. Zdawała się ona unosić nad ziemią.
- Kim jesteś? – warknęła Ynne, w rękach trzymając napięty łuk ze strzałą nałożoną na cięciwę.
- Moje imię nie ma tu znaczenia. Powinniście raczej spytać, co leży za wami plecami, a także komu służę. Jednak nie uda wam się mnie zranić, stracicie tylko energię na bezsensowne ataki. – powiedział nieznajomy, a po chwili milczenia dodał: - Stworzenie, które pokonaliście, to Bunyip. Przez przypadek odkryliście jego słaby punkt, jakim są wrażliwe na rany oczy. Jednak dla jego nazwa nie może nic znaczyć, gdyż Bunyip pochodzi z Czarnej Mowy, niezrozumiałej dla ludzi.
- Czarna Mowa? Bunyip?! O czym ty, do cholery, mówisz?! – krzyknęła elfka.
- Podejrzewam, że już w niedługim czasie się tego dowiecie, Ynne.
- Skąd znasz moje imię? – zapytała zdumiona elfka. Cała sytuacja zaczynała jej się coraz bardziej nie podobać.
- Znam imiona wszystkich was. Mark, Daeth, Ynne i Deva. Czyż to nie prawda?
Mark zaszarżował na zakapturzonego mężczyznę. Jednak zanim przebiegł połowę drogi, niewidzialna siła odrzuciła go z potężnym impetem. Wojownik upadł kilkanaście metrów dalej, prawie wpadając do rzeki. Ynne natychmiast podbiegła do towarzysza.
- Ostrzegałem, że nic nie jest mi w stanie zagrozić.
- Kim ty jesteś? – wycedził przez zęby Daeth.
Nieznajomy roześmiał się. Jego śmiech rozniósł się wiele kilometrów wokół wioski.
- Będziemy mieli okazję się jeszcze spotkać. Jestem początkiem tego, kto nadejdzie. – po wypowiedzeniu tych słów, nieznajomy dosłownie rozpłynął się w powietrzu na oczach dwóch wojowników. Ci natychmiast rzucili się w kierunku Marka.
Brązowe oczy elfki wyrażały smutek przemieszany z wściekłością.
- Stracił przytomność.
- Teraz nie damy rady wyruszyć z nim nieprzytomnym na siodle. To zbyt niebezpieczne w zaistniałej sytuacji. Zabarykadujemy się, i rano udamy się w kierunku Char. – odpowiedział Deva, gdy wraz z Daethem nieśli nieprzytomnego Marka w kierunku domu, w którym się rozlokowali.
Gdy położyli go na stole, elfka natychmiast poczęła rzucać znane sobie czary leczące, jednak te nie przynosiły żadnego efektu. Mimo iż zabarykadowali drzwi i okna, do rana z niepokojem nasłuchiwali dźwięków otoczenia.
Rozdział III.
Otoczenie, które widział Mark, było zamazane. Dźwięki, które dochodziły do jego uszu to piski przemieszane z przeciągłym charkotem, i czymś przypominającym ciągłe skrobanie pazurów po metalowej powierzchni. Wstał, jednak zawroty głowy od razu sprawiły, że upadł.
- Wreszcie się obudziłeś. – do uszu wojownika dobiegł syczący, złowrogi głos.
Mark natychmiast zerwał się na nogi, ręką próbując namacać swój miecz. Jednak nigdzie go nie znalazł. Po chwili zaczął mu wracać wzrok.
Wokół Marka nie było nic. Tylko pustka.
- Taaak. Robi wrażenie? W końcu Międzyświat nie na darmo uzyskał swą nazwę.
- Międzyświat? Gdzie ja jestem? Kim ty jesteś?!
- Międzyświat to przestrzeń między sferami. Nie ma tu nic. Pustka. Dlatego bogowie określili to miejsce jako miejsce kaźni upadłych. Ja zaś na imię mam Azrael.
- Azrael?! Upadły bóg wojny, skazany na wieczne więzienie?!
- Owszem, ten sam.
- Jak się tu znalazłem?! Przecież nie jestem skazanym na wieczną mękę!
- Twój pobyt tutaj dowodzi jedynie tego, że moi wyznawcy są już blisko osiągnięcia celu.
- Wyznawcy Azraela zostali wybici co do nogi setki lat temu?
- Tak wam się tylko wydaje. – odpowiedział głos. Przed wojownikiem nagle pojawiła się ciemna postać. Miała co najmniej trzy metry wzrostu. Jej oczodoły płonęły żywym ogniem. – Dokończę dzieło, które zapoczątkowałem za początków istnienia wszechświata. Nie spocznę, dopóki wszystkie ze sfer nie będą moje!
- Niby jak uda uciec ci się z Międzyświata? Nie na darmo jest to miejsce kaźni.
- Zastanów się. Skoro tobie udało się tu dostać, to znaczy, że bariery magiczne chroniące sfery nie są już tak szczelne.
- Postaram się, żeby do tego nie doszło!
Azrael roześmiał się.
- Cóż może jeden człowiek przeciw potędze prastarej magii boga? Nie dasz rady mi sprostać, obaj o tym doskonale wiemy.
Wojownik nagle upadł, pod wpływem silnego bólu głowy. Azrael, widząc to, powiedział:
- Twój czas tutaj dobiega końca. Weź ten pierścień jako pamiątkę tego spotkania. – na palcu Marka zmaterializował się czarny pierścień.
***
Ynne zaczęła już tracić nadzieję na oprzytomnienie Marka. Jednak oczy towarzysza po chwili otwarły się. Elfka natychmiast rzuciła mu się na szyję.
- Spokojnie, bo przez twoje uściski może nie pożyć długo. – roześmiał się Daeth na ten widok.
Elfka po chwili puściła towarzysza z uścisku. Wojownik stanął pewnie na nogach.
- Nie wiem, co mam sądzić o wizycie w Międzyświecie...
Towarzysze popatrzyli na niego jak na kogoś niespełna umysłu. Daeth ostrożnie zaczął mówić:
- Wiesz, stary, przy upadku mogłeś upaść na głowę, stąd te majaki o Międzyświecie…
- A jak wytłumaczysz ten pierścień?! – krzyknął Mark, wyciągając ku wojownikowi palec, na którym spoczywał pierścień otrzymany od Azraela.
Od strony drzwi dobiegł głos Devy.
- Lepiej stąd uciekajmy. Od rzeki słychać porykiwania kolejnych milusińskich.
- Ale Mark nie jest w stanie jechać konno. – zaprotestowała elfka.
- Dam radę, mimo że jestem trochę osłabiony. – odparł wojownik.
- W takim razie się pospieszmy, bo już widać, jak tu nadciągają. – odrzekł Deva.
Czwórka towarzyszy natychmiast wybiegła na dwór w kierunku wierzchowców przygotowanych do drogi.
Jeźdźcy natychmiast popędzili konie, słysząc ryk Bunyaipów.
***
Wzgórze wznoszące się zaraz przed bramą wjazdową do Char pozwalało dojrzeć wioskę, z której uciekli. W tej chwili biła od niej łuna światła, ze słupami dymu na horyzoncie.
- Mam dziwne wrażenie, że bunyipy to nie jedyne stworzenia, które jeszcze dziś spotkamy. Musimy natychmiast postawić straż w stan gotowości. Trzeba przygotować się do obrony, bo na zniszczeniu małej wioski nie poprzestaną. – głos Devy rozerwał narastającą ciszę.
- Mam nadzieję, że się mylisz. – odpowiedziała cicho elfka.
- Nie mamy czasu na rozważania. Natychmiast jedziemy do zamku. – uciął dyskusję Deva.
***
Przez dziedziniec przechodzili mieszkańcy kierujący się do swoich domów. Zaraz po tym, jak Deva zauważył jednego ze strażników, zatrzymał się przy nim. Ten widząc kapitana straży, zasalutował. Wojownik jednak zdawał się nie zauważyć powitania.
- Natychmiast udaj się do koszar, do mojego zastępcy, porucznika Stragta. Przekaż mu, że do półgodziny na murach obronnych mają być wszyscy gwardziści i strażnicy. Ewakuujcie mieszkańców z dolnych skrzydeł zamku.
- Ale…
- To rozkaz! – ton tych słów sprawił, że strażnik czym prędzej pobiegł w kierunku koszar.
- Przygotujcie się do walki. – odrzekł Deva, odwracając głowę w kierunku trójki przyjaciół. – To może być długa i wyczerpująca noc.
Gdy kapitan odjechał, Ynne zapytała towarzyszy:
- Skierujmy się na mury. Tam przydamy się lepiej niż tutaj. – obaj wojownicy przytaknęli głowami. Kiedy uwiązali wierzchowce do pałąka obok schodów na mur, natychmiast wbiegli na górę. Elfka prawie natychmiast jęknęła. Niebo przed zamkiem było prawie całe czarne. Zakrywały je wielkie latające stworzenia, wyglądem przypominające skrzyżowanie smoka z ogromnym ptakiem.
- Mieliśmy rację, spodziewając się większego ataku. Przygotujcie się do walki, bo będzie bardzo ciężko. – powiedziała cicho elfka do swoich towarzyszy. – Trzymajmy się blisko siebie, na wypadek gdybyśmy musieli uciekać. – dodała, widząc wyraz twarzy Marka. Wojownik był gotowy na walkę do samego końca.
Na mur wbiegały kolejne oddziały mężczyzn uzbrojonych w łuki i kusze. Rozpalono koksowniki stojące przy blankach muru. Balisty umiejscowione na pobliskich basztach zaczęły wystrzeliwać pociski w kierunku chmury potworów. Pierwsze ciała napastników spadły do Erender z donośnym pluskiem. Ich pobratymcy, widząc to, wydały z siebie cienki, długi charkot, po czym rzuciły się do ataku na mury. Gdy jeden z nich znalazł się nad Daethem, chcąc pochwycić go w swoje długie, zakrzywione pazury, wojownik uchylił się i ciął napastnika w brzuch. Przed wojownikiem wypadły wnętrzności potwora skąpane w brunatnej krwi. Ciało spadło z hukiem na pobliskie zabudowania. W tym samym czasie elfka szyła ze swojego łuku w kolejnych agresorów. Daeth uchylił się przed kolejnym z potworów. Tym razem nie udało mu się trafić. Jednak gdy stworzenie zawracało, jego oczodół przeszyła strzała Ynne.
- Musicie zabijać je jak najszybciej! – krzyknęła elfka, wypuszczając kolejną ze strzał z cięciwy.
- Może wspomożesz nas swoją magią?! – ryknął Mark, tnąc mieczem w nogi kolejnego stworzenia.
- Chwilowo jestem zajęta! – odparła wściekła elfka, wypuszczając z łuku kolejną strzałę – Chodź tu i mnie osłaniaj, a może uda mi się cokolwiek uczynić w tej sprawie!
W momencie, gdy wojownik biegł do przyjaciółki, z boku zaatakował go kolejny potwór. Jednak Mark zręcznie skoczyło do przodu, po czym przekoziołkował i pobiegł dalej. Kiedy znalazł się przy towarzyszce, ta natychmiast opuściła łuk, złożyła palce i zaczęła wypowiadać zaklęcia. Kilka nadlatujących stworzeń prawie natychmiast zamieniło się w żywe kule ognia. Kolejne spaczone stworzenia widząc to, zaatakowały mur z jeszcze większą furią. Jednak elfka była na to przygotowana – zaczęła ciskać kule ognia w największe skupiska potworów. Spadały one na ziemię całymi grupami, zakrywając całe wzgórze przed zamkiem w bezładną zbieraninę ciał.
- One wcale nie znikają, choć ubiliśmy ich już pokaźną ilość! – ryknął Deva, który nagle znalazł się przy elfce z toporem w ręku.
- Chyba odlatują! – krzyknął Daeth. Rzeczywiście, napastnicy zaczęli się wycofywać z pola walki. Po kilku chwilach cała chmura znikła u podnóża pasma gór widniejących na horyzoncie.
- Niesamowicie szybko udało im się wycofać. – powiedział zdumiony Mark.
- One tu wrócą. W większej sile. – odparł przygnębiony Deva. – Nie utrzymamy się więcej niż dwa, trzy dni bez posiłków. – odwrócił się w kierunku elfki zmęczonej rzucaniem czarów. – Dzień drogi stąd na znajduje się forteca Lingwett. W obecnej chwili powinien tam stacjonować spory garnizon. Potrzebuję twojej pomocy w dostarczeniu wiadomości. Tobie uda się dotrzeć tam najszybciej. Mam do was pełne zaufanie.
- Nie ma mowy. Bez mojej magii straty będą jeszcze większe. – odparła natychmiast Ynne.
- Ja pojadę. – odparł bez namysłu Daeth. – Powinienem dotrzeć tam do późnego popołudnia jutrzejszego dnia.
- Będziemy musieli poradzić sobie bez twojego miecza. Gdy tylko wyjedziesz z zamku, kieruj się na południe. W Lingwett powołaj się na mnie. Pamiętaj, że nie mamy czasu. – odparł zmęczonym głosem Deva. – Wszystko zależy od ciebie.
- A co z Markiem i Ynne?
- Damy sobie radę. W razie potrzeby uciekniemy wraz z innymi w kierunku Lingwett. – Daeth nie czekał na dalsze wyjaśnienia. Zbiegł po kamiennych schodach i wskoczył na swojego wierzchowca. Tętent kopyt rozległ się po całym dziedzińcu zamkowym.
- Da sobie radę? – zmartwiła się elfka.
- Na pewno. – odparł Deva. – To świetny wojownik.
Rozdział IV.
Tylko pochodnie rozświetlały ciemności nad Char. Na dziedzińcu kłębiły się tłumy żołnierzy, przygotowujących się do nadchodzącej walki.
-Żwawiej! W walce wróg nie da wam czasu na unik! – krzyknął Deva do swoich podkomendnych.
- Atak może nastąpić lada chwila, a osłona nocy wcale nie daje nam przewagi. – mruknął Mark, ostrząc swój miecz.
- Dlatego musimy być przygotowani w każdej chwili do odparcia ataku. – odparła Ynne, smarując cięciwę łuku gęsim tłuszczem.
- Właściwie nie rozumiem co tu robimy. Mieliśmy wykonać jedno zlecenie, za które nie otrzymaliśmy zapłaty, a siedzimy w zamku i czekamy na śmierć.
- Nie poznaje cię! Gdzie twoja wieczna żądza przygody?
- Przyćmiona chęcią przeżycia?
- Obiecuję ci, że gdy to się skończy, czym prędzej opuścimy Wetonię.
- I nie będziesz nas wrabiała we wszelkie zlecenia, które mogą pomóc komukolwiek, ale stawiają nas na krawędzi noża?
- Obiecuję. Nie podoba mi się tylko twój sen, ale o tym będziemy myśleć później.
W powietrzu rozległ się dźwięk rogu. W jednej chwili coś z ogromną siłą uderzyło w bramę. Ta ledwo wytrzymała na swoim miejscu.
- Co się dzieje?! – krzyknął Mark. – Nie atakują z powietrza, tylko postanowili zejść na ziemię i wziąć nas szturmem?!
Deva natychmiast podbiegł do wojownika.
- Stworzenia które nas atakują, wyglądają bardzo podobnie do wilkołaków, ale ranią je żelazne groty strzał.
- No to jeden problem mamy z głowy. Nie musimy szukać broni pokrytej srebrem. – odkrzyknął Mark, biegnąc w kierunku bramy. W momencie, gdy do niej dotarł, ta opadła na ziemię z ogromnym hukiem. Przez powstałą wyrwę na dziedziniec wdarły się istoty bardzo podobne do wilkołaków. Jednak już pierwszy celny cios uświadczył Marka w przekonaniu, że te istoty nie należą do jego sfery. Jednak były tak samo niebezpieczne.
- Ile ich jest?! – ryknął wojownik do Devy walczącego obok.
- Całe watahy tego tałatajstwa przedarły się przed podzamcze z błyskawiczną prędkością! Setki, jeśli nie tysiące! – odparł kapitan, jednocześnie walcząc z dwoma napastnikami.
- Mamy szansę utrzymać się do nadejścia posiłków?!
- Tylko pod warunkiem, że uda nam się skutecznie zablokować bramę!
- Ynne! – ryknął Mark. Elfka po chwili pojawiła się obok niego, cały czas szyjąc z łuku do tajemniczych istot.
- Masz wyjątkowo uciążliwy zwyczaj, żeby potrzebować mnie w najmniej odpowiedniej chwili! – warknęła elfka do towarzysza, jednocześnie wyciągając z pochwy umocowanej na udzie krótki miecz. Cięła nim nogi najbliższego wilkołaka. Gdy ten upadł, wbiła mu klingę miecza w plecy.
- Wybacz mi moją nierozwagę, szanowna królewno, ale jakoś tak się złożyło, że potrzebujemy twojej pomocy, jeśli chcesz kiedykolwiek dożyć sędziwego wieku! Mam nadzieję, że nie sprawi ci to zbyt dużego kłopotu?!
- Daruj sobie te słowa, i mów o co chodzi!
- Musisz zawalić sklepienie bramy!
- Czy ty aby na pewno nie zostałeś zbyt dużo razy uderzony w głowę?! Gdy doradzałam ci, abyś zakupił u kowala hełm, to mnie nie słuchałeś!
- Nie omieszkam wziąć tego pod uwagę, jeśli wyjdę z tego w jednym kawałku! Mogę wiedzieć, co takiego trudnego jest w tej czynności?!
- Naciera ich tyle, że wystarczy drobna pomyłka w sekwencji ruchów palcami, by zaklęcie odniosło odwrotny skutek niż zamierzony! – odkrzyknęła elfka. Mark przeciął swoim ostrzem miecza nadbiegającego napastnika na dwie równe połowy.
- O ile dobrze widzę, osłaniam cię jak mogę! Tak więc weź się za rzucanie tego cholernego zaklęcia, bo będziesz miała do czynienia ze mną, a nie z tymi milutkimi wilczkami!
Elfka nie kontynuowała dyskusji w obliczu nacierających stworzeń. Natychmiast zaczęła recytować formułki zaklęcia. W tym samym czasie Mark trzymał z dala od niej wszelkich napastników. Po chwili z palców elfki trysnęły strumienie czystej energii, które uderzyły w sklepienie bramy. Ta natychmiast zawaliła się, skutecznie blokując wejście napastnikom na dziedziniec. Góra kamieni sięgała poziomu murów. Podczas gdy stworzenia próbowały wspiąć się na górę, łucznicy rozstawieni na murach bezlitośnie szyli do nich z łuków.
- Do diabła z tobą Mark. – rzekła elfka, po czym złapała wojownika za głowę, przyciągając do siebie, po czym namiętnie go pocałowała. Wojownik był zbyt zszokowany, by powiedzieć cokolwiek, gdy jego towarzyszka skończyła.
***
Już rankiem oczom Daetha ukazały się mury Lingwett. Wojownik był zmęczony całonocną jazdą.
Jego wierzchowca o włos minęła niewielka błyskawica. Koń ze strachu stanął dęba, a mężczyźnie z trudem udało mu się go uspokoić. Gdy zszedł na ziemię, by sprawdzić, kto wywołał błyskawicę, z zarośli po jego prawej stronie wypadł brodaty mężczyzna, wyraźnie przed czymś uciekając. Z jego ust sypały się wiązanki przekleństw. Po chwili jego śladem wybiegło kilku uzbrojonych mężczyzn. Jednak miecz Daetha był już gotowy do walki.
Napastnicy przystanęli, widząc kolejną osobę, której mogliby zrabować złoto i życie. Natychmiast rzucili się do ataku. Nim udało im się dobiec do Daetha, jeden z nich leżał już nieżywy, rażony kolejną błyskawicą. Kolejni dwaj podbiegli do wojownika z uniesioną bronią. Daeth natychmiast sparował oba ciosy, po czym pozwolił obu klingom ześlizgnąć się po ostrzu swojego miecza. Nie czekał na kolejny ruch bandytów. Pchnięcie, które wykonał na wysokości głowy, przebiło oczodół i okoliczne tkanki, wychodząc na wylot przez głowę. Natychmiast wyciągnął zakrwawiony miecz z głowy napastnika, i w ostatniej chwili sparował atak na swoje nogi. Płazy obu kling zwarły się w uścisku. Daeth natychmiast poderwał swój miecz do góry z niebywałą siłą. Miecz napastnika poszybował niebezpiecznie szybko do góry, przecinając jego własne gardło. Gdy cała trójka leżała martwa, tajemniczy uciekinier odezwał się:
- Zginąć od własnego miecza. Haniebny koniec, nawet dla takiego jak on. – mężczyzna uniósł krzaczaste brwi, gładząc pokaźną brodę.
- Dlaczego zboczyłeś z traktu? Włóczenie się po lesie to nie najlepszy pomysł.
- Jestem magiem w Lingwett. Gdy szukałem ziół do swoich wywarów, ci trzej wyrośli wokół mnie jak spod ziemi. Kompletnie mnie zaskoczyli. Ledwo zdołałem im uciec.
- Masz szczęście, że tędy przejeżdżałem. Mimo, iż dysponujesz swoją magią, w walce wręcz mógłbyś nie mieć szans. A teraz wybacz, jednak spieszę się właśnie do Lingwett.
- Zanim tam dojedziesz, zastanie cię wieczór. Znam lepsze metody podróżowania.
- A jakież to metody, jeśli mogę wiedzieć?
Jednak mag w tej chwili wypowiedział kilka słów w dziwnym języku. Wojownik w jednej chwili poczuł niesamowite mrowienie na całym ciele. Przez chwilę nic nie widział, jednak po chwili wzrok powrócił. Gdy rozejrzał się dookoła, miał przed sobą dziedziniec zamkowy. Nigdzie nie było widać traktu.
- Co to było? – zapytał osłupiony maga, który pojawił się obok niego.
- Najzwyklejsze w świecie zaklęcie teleportacyjne. Moje drobne podziękowania za pomoc.
- Znajdujemy się w Lingwett?
- Owszem.
Na twarzy wojownika pojawił się wyraz ulgi.
- Natychmiast muszę porozmawiać z dowódcą straży. Wiesz, gdzie mogę go znaleźć?
- Wpierw wybacz me maniery. W całym tym zamieszaniu zapomniałem się przedstawić. Sandler, mag i dowódca straży Lingwett. Czym mogę ci służyć?
- Mag jest dowódcą straży?
- Owszem. Nie często spotyka się osoby takie jak ja, na tej funkcji. Co więc przygnało cię do naszego zamku?
***
Twarz Sandlera spochmurniała na wieść o tajemniczych napastnikach oblegających Char.
- Wybacz, ale trudno uwierzyć mi w istnienie takich stworów. Opowieść o pobycie w Międzyświecie wydaje się, krótko mówiąc, halucynacją.
- Walczyłem z tymi istotami! Nie jechałbym tutaj bez potrzeby!
- Tu muszę przyznać ci rację, jednak gdy wyślę swoje oddziały na pomoc Char, całe Lingwett zostanie bardzo osłabione. A to ryzyko, na które nie mogę się zgodzić.
- Char natychmiast potrzebuje pomocy! Weź ze sobą swoich wybranych ludzi, i natychmiast teleportuj nas do Char! Jeśli moje słowa potwierdzą się, powrócisz tu i wydasz rozkaz wymarszu garnizonu!
- Twoja propozycja wydaje się możliwa do realizacji. Jednak powiedz mi, czemuż miałbym ci ufać?
- Gdybym miał złe zamiary w stosunku do Lingwett, czy uratowałbym cię na trakcie, nie znając twojej roli tutaj?
- Mądrze prawisz. Tymi słowami potwierdziłeś swą prawdomówność. Garnizon wyruszy w ciągu godziny. Jeśli teraz życzysz sobie, bym odesłał cię do Char, wystarczy, że mi to powiesz.
- Owszem, chcę znaleźć się jak najszybciej w Char.
Mag nie odpowiedział nic więcej. Palcami zaczął tworzyć rozmaite znaki w powietrzu. Po chwili wojownik poczuł znajome uczucie mrowienia...
***
- Jeśli zaraz ktoś mi tu nie pomoże, marnie widzę swój koniec dnia! – krzyknął Mark do gwardzistów, odpierając atak kilku latających poczwar.
Paru uzbrojonych mężczyzn natychmiast pospieszyło w jego kierunku. Gdy udało im się zabić wszystkich napastników, na murze pojawiła się Ynne.
- Trochę się spóźniłaś, kochana. – zauważył z przekąsem wojownik.
- Jakoś tak się złożyło, że miałam spotkanie z kilkoma wilkołakami na dole. – odparła jadowicie elfka.
- A co powiesz na zamianę miejsc? Lepiej walczę wręcz niż ty.
- Jak puszczę cię samego do walki w zwarciu, to mogę właściwie układać słowa, które wypowiem na twoim pogrzebie! – krzyknęła elfka do towarzysza.
- Jeśli dobrze mi się zdaję, nie jesteś moją matką!
- Ale zachowujesz się jak dziecko, co sprawia że mimo woli muszę się zachowywać jak ona!
Tuż obok krócej się dwójki zmaterializował się Daeth. Upadł z ciężkim łoskotem na mur. Jednak wojownik i elfka nadal się kłócili. Daeth stanął blisko nich.
- Nie przeszkadzajcie sobie moją obecnością. Pójdę sprawdzić, jak radzi sobie Deva.
Mark i Ynne odwrócili w jego stronę zdziwione spojrzenia.
- Daeth?! Jakim cudem się tu pojawiłeś?! I gdzie posiłki?! – krzyknął zdumiony Mark.
- Długo by opowiadać. W każdym razie posiłki powinny przybyć wczesnym rankiem. Do tego czasu musimy się utrzymać. Swoją drogą, coś mnie ominęło? – odparł, patrząc badawczo na towarzyszy.
- Zapytaj długouchej. Uważa, że skoro jest jedyną kobietą w drużynie, może wszystkim niańkować i mówić, co mają robić.
- A ty za to zgrywasz twardziela, który może położyć na łopatki całą wrogą armię bez zadrapania! – zripostowała elfka.
- Przynajmniej nie mam takiego charakteru!
- Ja przynajmniej dbam o własne życie!
- Pewnie! Wpędzając nas co chwila w tarapaty?!
- Gdyby…
Daeth przerwał elfce, kładąc jej rękę na ramieniu.
- Uspokójcie się oboje, bo to nie czas na kłótnie. Musimy trzymać się razem w zaistniałej sytuacji, a nie wytykać sobie kolejne błędy.
- Postarajmy się, żebyśmy mieli do czego wrócić. – powiedziała elfka.
- Masz moje słowo. – odparł z uśmiechem Mark.
- A teraz przygotujcie się, bo nadlatuje kolejna grupka tych latających gadów.
Jakby napastnicy byli przygotowani na te słowa, jeden z nich wylądował obok Daetha. Ten natychmiast odciął mu łeb osadzony na długiej szyi. Głowa potoczyła się z głuchym łoskotem po schodach w dół.
Za truchłem zmaterializował się kolejny mężczyzna o podłużnych, szkarłatnych szatach. Nosił bogato zdobione sygnety na palcach. Daeth od razu skojarzył charakterystyczną brodę.
- Czemuż zawdzięczamy twoją wizytę, Sandlerze? – zapytał Daeth przybysza.
- Postanowiłem trochę rozruszać stare kości i użyczyć wam swojej magii w walce. Garnizon przekazałem swojemu podkomendnemu, w tej chwili wyruszają z zamku. Przybędą wczesnym rankiem. Jednak wpierw chciałbym widzieć się z dowódcą Char.
- Nie trzeba będzie go szukać. Właśnie idzie tu po schodach. – w istocie, w ich kierunku zmierzał Deva w zakrwawionej zbroi. Na widok przybysza przystanął ze zdumienia. Gdy podszedł do Daetha, wojownik przedstawił mu Sandlera.
- Dowódcą garnizonu Lingwett jest… mag? – zapytał osłupiony.
- Długo by opowiadać. Moi ludzie już zmierzają w tym kierunku najszybciej jak się da. Gdy przybędą, od razu wzmocnią wasz garnizon. Jednak wpierw musimy się utrzymać, a gdy nadejdzie noc, zaatakują ponownie. Tym razem większymi siłami, niż te pojedyncze naloty teraz.
- Słusznie prawisz, przybyszu. – odparł Deva, spoglądając na horyzont. – Noc zapadnie niedługo. Musimy się przygotować.
- Istotnie. Przygotuj swoich ludzi do obrony bramy. Ja wraz z tą uroczą elfią panną zajmę się tymi latającymi… istotami. – na twarzy maga pojawił się wyraz obrzydzenia, gdy spojrzał na truchło potwora.
Rozdział V.
.
Powietrze nad Char przeszył cienki charkot należący do latających potworów. Ynne już biegła ku schodom na mury z łukiem w ręku. Sandler stał już na ich szczycie.
- A gdzież to zgubiłaś swych towarzyszy? – zapytał tonem pełnym troski.
- Gdy widziałam ich ostatni raz, biegli walczyć z kilkoma wilkołakami, które przedarły się przez stertę kamieni.
- Cóż, będziemy musieli poradzić sobie bez ich pomocy. – odparł Sandler. Gdy jeden z napastników leciał w jego kierunku, mag wyciągnął przed siebie rękę, z której wystrzeliła mała błyskawica, trafiając stworzenie w łuskowaty korpus.
- W pojedynkę, te latające mutanty nie są trudne do pokonania, problemy zaczynają stwarzać w większej ilości. – zauważyła elfka. – Nie można by pokonać ich jakimkolwiek zaklęciem obszarowym?
- To nie wchodzi w rachubę. Zbyt duże ryzyko, że zaklęcie wymknie się spod kontroli. Elfka dumała przez dłuższą chwilę.
- Atakują małymi grupami. Sprawiają wrażenie, jakby na coś czekały.
- Miejmy nadzieję, że mylisz się w swych przekonaniach. – odparł Deva wchodzący na mur.
***
Następnego dnia przybył garnizon Lingwett. Gdy przedarli się przez gruzowisko, prawie natychmiast obsadzili mury, wzmacniając obronę Char. Jak na rozkaz, mutanty zaatakowały po raz kolejny. Tym razem obrońcy z trudem odparli ich atak.
***
Noc trwała w najlepsze nad Char.
Mark podszedł do towarzyszki. Jego nieogolona twarz przedstawiała dość dziwny widok.
- Bronimy Char już tydzień, a końca oblężenia nie widać. Chcą nas wziąć głodem?
- Miejmy nadzieję, że nie są na tyle rozumne. Sprawiają wrażenie czekania na coś… lub kogoś. Gdyby chciały to zakończyć, zaatakowałyby całą chmarą, nie siląc się na pojedyncze wypady.
- I to mnie niepokoi. Jeśli to… - urwał, słysząc rozrywający powietrze dźwięk rogu wojennego.
- Niech to szlag! – ryknął wściekły wojownik.
W tym momencie podbiegł do niego Sandler.
- Oświetliłem trochę teren wokół zamku. Nie wiem, czy to was pocieszy, że wiemy z kim walczymy, ale maszeruje ku nam od północy całe plemię orków wraz z ogrami.
- Z północy?! Przecież od Char w tym kierunku są już tylko góry, a za nimi Północna Marchia! Orki od kilkudziesięciu lat nie wyściubiały stamtąd nosa! – odparła zdumiona elfka.
- Jak widać, sytuacja uległa zmianie. – warknął wściekły Mark. – Jest nas zbyt mało, by przeciwstawić się orkom, na dodatek ze wsparciem ogrów. Musimy się ewakuować.
- Mogę otworzyć pole teleportacyjne, ale niewielkie, i będziemy się musieli pospieszyć.
- Wcale nie podoba mi się ucieczka, jednak lepiej stracić honor, niż życie. – odrzekł Daeth. – Wraz z Devą zwołam gwardzistów z murów. Wy zajmijcie się ewakuacją wszystkich, którzy są na dziedzińcu.
Daeth wybiegł na mur. Deva już wykrzykiwał rozkazy swoim podkomendnym, by jak najszybciej zbiegli na dziedziniec. Na dole pojawiła się niebieska kula światła, wyczarowana przez Sandlera. Dosłownie połykała ona tych, którzy w nią wbiegali.
Nagle obok Daetha przeleciał latający mutant. Wojownik uchylił się, jednak ostre pazury dosięgły jego korpusu. Napotkały opór kolczugi, nie raniąc mężczyzny. Do walki przyłączyło się kilka innych potworów. Kolejni gwardziści zbiegali z murów ku kuli światła. Daeth cały czas walczył z napastnikami. Gdy poderżnął gardła trzem z nich, ostatni stwór zaatakował go ze wzmożoną siłą.
- Daeth! Szybciej, do cholery! Przejście zaczyna powoli tracić energię! – ryknął Mark z dołu, walcząc z dwoma wilkołakami tuż przy portalu, nie pozwalając im dojść do kuli.
- Staram się!
- To staraj się bardziej! – ryknął Mark, przebijając na wylot ostatniego z napastników. Prawie w tej samej chwili chwycił leżący na bruku sztylet, i cisnął nim w ostatniego potwora walczącego z Daethem. Trafił go w podgardle. Wojownik przeszedł przez portal.
Daeth zobaczył, że przejście się zamyka. Niewiele myśląc, cofnął się i wziął rozbieg. Gdy był przy krawędzi muru, silnie odepchnął się od niego prawą nogą. Spadł na pozostałości pola teleportacyjnego, prawie natychmiast czując mrowienie ciała. Kula po sekundzie znikła.
***
Nad wojownikiem pochylała się Ynne. Daeth otworzył oczy.
- Jestem w jednym kawałku? – zapytał towarzyszki.
- Nie licząc kilku zadrapań, owszem, jesteś cały. Nie mogłeś skoczyć wcześniej?
- Gdybym mógł, to bym to zrobił. Ale jesteśmy tu wszyscy razem, i to się powinno liczyć.
- Na chwilę obecną bardziej powinniśmy przejmować się orkami. Za swojego życia nie pamiętam incydentów większych niż napaść jednego, góra dwóch z nich na karawanę. Zaś tutaj cała armia maszerowała prawdopodobnie na Char. Przynajmniej w tym kierunku, a to mogło zwiastować tylko jedno.
- Na pewno nie była to wycieczka krajoznawcza. – zauważył z przekąsem Mark. – Musimy wysłać gońców do stolicy, i powiadomić ich o wszystkim.
- Nie trzeba nam wysyłać gońców. – do towarzyszy podszedł Sandler. – Wczoraj jeden z nich przybył ze stolicy, z wieściami od samego króla Redenta. Orki zaatakowały nie tylko Char. Z całego kraju nadchodzą meldunki o niespotykanej do tej pory agresji i aktywności zielonoskórych na naszych ziemiach. Przekroczyli góry nie dalej niż tydzień temu.
- Upadły już twierdze graniczne takie jak Grent, Qwalia, Darwt. Wszystkie zaatakowane przez orków i tajemnicze stworzenia. Od strony północy zostaliśmy tylko my, Lingwett.
- Chcesz powiedzieć, że jeśli polegnie ten garnizon, cała Północna Marchia ma wolną drogę na południe? – zapytał Daeth.
- W rzeczy samej. Orki nacierają zarówno z północy, jak i z północnego zachodu. Nie damy rady ich powstrzymać w takiej sile. Mimo iż król zmobilizował już wojska, jeśli nie opóźnimy ich marszu o kilka dni, może być ciężko. Znaczne oddziały zmierzają już w naszą stronę, jednak będą tu najwcześniej za dwa dni.
- Nie damy rady opóźnić ich nawet o jeden dzień! Oni nas zmasakrują, i skierują się na południe, jak gdyby nigdy nic! – ryknął Deva.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Jak dla mnie najlepszym wyjściem jest natychmiastowy odwrót, ku nadciągającym oddziałom. Mimo iż będziemy musieli walczyć w otwartym polu, zwiększa to nasze szanse. – zadumał się Sandler. Po chwili dodał: - Podjąłem decyzję. Zwołajcie ludzi. Uciekamy na południe.
***
Ciszę rozrywało wycie wilków. Alia nie mogła spać. Fakt, iż jej chata stała na uboczu wioski, nie dodawał jej otuchy. Gdy ponownie przysypiała, zbudziło ją nagłe, nerwowe rżenie konia w stajni obok chaty. Wstając, odgarnęła pasmo brązowych włosów z twarzy. W momencie, kiedy wyszła z chaty, by uspokoić swojego wierzchowca, do wycia wilków dołączył kolejny odgłos: bębny wojenne.
- Wojska Wetonii nigdy nie używały bębnów… - wyszeptała cicho do siebie. Po chwili podniosła głowę w kierunku, z którego dochodził hałas. Już z dala zobaczyć można było łunę światła, zmierzającą w kierunku jej wioski. Nie czekając ni chwili dłużej, wskoczyła na konia i pognała w kierunku centrum wsi, by wszcząć alarm znajdującym się tam dzwonem.
Gdy dźwięk dzwonu rozniósł się po całej wiosce, mieszkańcy wylegli z domów. W powietrzu roznosił się dźwięk gniewnych szeptów. Na czele mieszkańców stał sołtys.
- Alio, mam nadzieję, że masz dobry powód by wszczynać alarm w środku nocy.
- Dźwięk bębnów! Nasze wojska nigdy ich nie wykorzystywały! – krzyknęła dziewczyna.
- Bredzisz! Bębny powszechnie wykorzystują plemiona orków, a te od kilkudziesięciu lat nie odważyły się przekroczyć gór! – zasyczała starsza wioski.
- Czyli to, co słyszymy, to złudzenie?! Nie możemy…
W tym momencie przerwał jej sołtys:
- Skąd to nagłe podejrzenie, że ten ktoś chce zaatakować akurat naszą wioskę?
- Sam słyszałeś, jak starsza powiedziała, że to orkowie używają bębnów! I co z tego, że od dawna nie przekraczali gór?! Może to właśnie zielonoskórzy maszerują w tym kierunku, a my stoimy tu jak zwierzęta czekające na nóż rzeźnika!
- Nie opuścimy wioski tylko dlatego, że ty snujesz swoje przypuszczenia. Wracamy do domów. A ty, Alio, ciesz się, iż to zbudzenie mieszkańców ujdzie ci płazem.
Jednak dziewczyna nie słuchała dalej sołtysa. Ponownie wsiadła na swojego konia i popędziła do domu. Tam spakowała swoje najważniejsze rzeczy do sakw. Po chwili galopem pędziła na południe, zostawiając rodzinną wioskę za plecami.
***
Wczesnym rankiem z Lingwett wyruszyły ostatnie oddziały garnizonu. Mark, Daeth i Ynne jechali na samym tyle pochodu. Gdy znajdowali się w znacznej odległości od Lingwett z lasu na północy wyjechał kolejny jeździec. Trójka przyjaciół odczekała chwilę, aż ten do nich dołączy. Gdy czwórka jeźdźców podążyła za pochodem, tajemniczy towarzysz ściągnął kaptur. Oczom towarzyszy ukazała się twarz młodej, ciemnowłosej dziewczyny.
- Kierujecie się na południe?
- Owszem. Jednak zanim będziemy mieć okazję razem podróżować, przedstaw się, nieznajoma. – odparła Ynne.
- Zwą mnie Alia. Uciekłam z wioski na południe Char. Nocą obudził mnie hałas bębnów wojennych.
- Dobrze zrobiłaś. Na Char kierowała się cała armia orków i ogrów. Prawdopodobnie w tej chwili grabią i niszczą twoją wioskę.
- Chciałam ostrzec mieszkańców, jednak ci mi nie uwierzyli. – Alia westchnęła.
- Mieli trochę racji. Orki to już widok prawie zapomniany w tych rejonach kontynentu. Sami nie wiemy, dlaczego Północna Marchia wysłała przeciwko nam swoich żołnierzy.
- Jedno jest pewne: musieli mieć dobry powód. Brakuje jeszcze tylko deklaracji z ich strony, byśmy mieli oficjalny konflikt. – odparł Mark.
- Musimy jednak postanowić, czy chcemy brać udział w bitwie. Wszak dałam ci me słowo, iż nie będziemy więcej się narażać po opuszczeniu Char, nawet w obliczu zaistniałej sytuacji. – odpowiedziała elfka. Po chwili dodała: - Moim zdaniem powinniśmy skierować się na południowy wschód, aż do stolicy. Stamtąd, o ile marsz orków zostanie powstrzymany, możemy skierować się do Brety, i czekać na rozwój sytuacji.
- Jestem za. – odpowiedział Daeth.
- Ja także. – dodał Mark.
- Jeśli moje towarzystwo nie sprawi wam kłopotu, chętnie udam się z wami do Brety. – odpowiedziała Alia.
- Radzi będziemy, jeśli zechcesz podróżować z nami. – odpowiedziała elfka. – Musimy powiadomić Devę i Sandlera o naszych planach. Pospieszcie konie.
***
- Odjeżdżacie? Nie mam nad wami władzy, i nie mogę zmusić was do walki. Widać, tak chciało przeznaczenie. Mam nadzieję, że uda nam się jeszcze spotkać, gdy to wszystko się skończy. – gdy elfka miała się pożegnać z kapitanem straży, ten podał jej ciężki mieszek. – To wasza zapłata za pomoc w Char. Miejmy nadzieję, że się wam nie przydadzą w nadchodzących czasach.
- Dziękuję za wszystko. Nie daj się zabić na polu bitwy. – odpowiedziała elfka, po czym odjechała w kierunku towarzyszy.
- Do wieczora jedziemy we wschodnim kierunku. Od Erender zmierzamy ponownie na południe. – zakomenderowała elfka. Towarzysze przystali na tę propozycję z ochotą. Czym prędzej popędzili wierzchowce na wschód, ku Erender.
Rozdział VI.
Jeźdźcy zatrzymali się na widok koryta Erender. Po drugiej stronie ogromnej rzeki widniały słupy ognia i dymu.
- Działają szybciej, niż się tego mogliśmy spodziewać. Czym prędzej musimy ruszyć na południe.
- Aż dziw, że nie napotkaliśmy jeszcze na żadnego z najeźdźców. – odrzekł Mark.
- Być może czuwa nad nami szczęście. – odparła Alia.
- Albo ich siły mają dopiero dotrzeć w te okolice. – odpowiedział wojownik. – Miejmy nadzieję, że nie nadziejemy się na ich cały oddział.
Nagle nad ich głowami przeleciał ogromny kształt. Wszyscy natychmiast popatrzyli w górę.
- Smok! Przecież one nigdy nie występowały w tych okolicach! – krzyknęła zdumiona Alia.
- Na chwilę obecną uznajemy, że jednak występują! – ryknął Mark. – Między drzewa!
Jeźdźcy pognali swe wierzchowce ku zagajnikowi leżącemu nieopodal. Nim jednak przebyli połowę drogi do skupiska drzew, smok o czarnej łusce wylądował przed nimi z ogromnym hukiem. Towarzysze zatrzymali się, pełni trwogi.
- Śmiertelnicy. Pierwsi ludzie, których napotykam od Smoczych Grani. – rozległ się dudniący głos jaszczura.
- Smocze Granie?! Przebyłeś pół świata, aż tutaj? – zapytała zdziwiona elfka.
- Cały mój gatunek rozproszył się po świecie. Wy, istoty ludzkie, nie wyczuliście tego. Jednak równowaga sfer została poważnie naruszona. Nie wie, jak do tego doszło, jednak wyzwolona została ogromna energia. Coś nadchodzi.
- Czy nagła inwazja orków ma z tym coś wspólnego?
Smok spojrzał na nich zdumiony.
- Owszem. Orki to wyjątkowo prymitywny gatunek, jednak nie na tyle, by nie mieć swojego boga, któremu oddają cześć.
- Jak zwą tego boga? – zapytał Mark.
- Azrael. Upadły bóg wojny, wygnany za stworzenie Cieni, stworzeń, które podbijały kolejne sfery dla Azraela.
- Czy to możliwe, że Azrael powróci z Międzyświata?
- Inwazja orków na wasze ziemie może być czystym przypadkiem, jednak nie towarzyszyłoby temu wyzwolenie energii, o której wcześniej wspomniałem. A to już nie może być zwykły zbieg okoliczności.
- Chcesz powiedzieć, że upadły bóg zbiera siły, by uciec z Międzyświata?
- Owszem. Jednak najgorsze jest to, że on już mógł stamtąd uciec.
Elfkę oblał zimny pot.
- Przecież bogowie są nieśmiertelni! Nic i nikt nie będzie w stanie stanąć mu na przeszkodzie! A podejrzewam, że nie ma on dobrych zamiarów względem naszej sfery.
- Cóż, może i jest sposób, jednak nie wiem, czy powinienem wam go zdradzać. Tak naprawdę to tylko niepotwierdzone legendy, które mówią o jego zaklętej duszy. Podobno bogowie uwięzili ją w amulecie z czystej energii. Jednak nikt nie wie, gdzie mogli go ukryć. Jednak jedno jest pewne. Azrael zrobi wszystko, żeby dostać amulet z powrotem.
- Dlaczego mówisz nam to wszystko? – zapytała Ynne.
- Zaistniała sytuacja zagraża także moim braciom. A wy wydajecie mi się śmiertelnikami, którzy mogą cokolwiek zdziałać.
- Owszem, wiemy kilka rzeczy na kilka tematów, jednak nie uratujemy świata w trójkę! – ryknął Mark.
- Chętnie bym wam pomógł, jednak nie dam rady wyczuć magii amuletu. Bez tego musicie szukać po omacku w każdym miejscu emanującym większą mocą. I modlić się, żeby upadły bóg, o ile nie uciekł już z Międzyświata, nie zdobył go przed wami.
- A dlaczego nie wspomożesz naszych wysiłków. – zapytała Alia, po raz pierwszy podczas tej rozmowy.
- Śmiertelniczko… - westchnął smok. – Nadchodzi wojna. Czas wybrać stronę, po której będę musiał walczyć. W nadchodzących czasach samotny smok będzie idealnym celem dla hord stworzeń z innego świata, przewyższających nawet naszą majestatyczną potęgę. Musicie sami dać sobie radę w nadciągających mrocznych czasach.
- Zanim odlecisz, pozwól mi zadać jeszcze jedno pytanie. Jak cię zwą? – zapytała elfka.
- Me imię to Verlathis. Jedyne, co mogę dla was zrobić w tej chwili, to wytworzyć pole teleportacyjne, które przeniesie was do celu podróży.
- Dlaczego mamy ci ufać? Wszak jesteś smokiem.
- Smokiem. Zapomnianym sojusznikiem ludzkości. I jeśli miałbym wobec was niecne zamiary, czemu nie zabiłem was od razu po tym, gdy was zauważyłem?
- Przenieś nas w okolice stolicy, Qwarny. Wiesz, gdzie się znajduje?
- Owszem. Mój zmysł orientacji jest jeszcze całkiem niezły, mimo moich dziewięciuset lat na karku. Gdy otworzę pole, natychmiast przez nie przejdźcie. Nie mogę pozwolić sobie na utratę choćby cząstki energii.
Po chwili przed smokiem pojawiła się kula energii, identyczna, jak ta, którą wyczarował Sandler. Tym razem jednak emanowała złocistym odcieniem. Gdy przechodzili przez kulę energii, usłyszeli jeszcze:
- Życzę wam powodzenia.
Po chwili znajdowali się tuż przed murami Qwarny. Ogromne mury obronne stolicy widniały na horyzoncie. Feeria barw chorągwi porozwieszanych na blankach dawała istny pokaz potęgi stolicy Wetonii.
Pierwszym, co rzucało się w oczy, to oddziały żołnierzy maszerujące przez równinę wokół miasta. Kierowały się na północ. Wojna rozgorzała na dobre.
***
- Zastanówmy się, co mamy w tej chwili zrobić. Dzięki Verlathisowi zyskaliśmy około czterech dni zapasu. – zadumał się Daeth.
- Może powinniśmy porozmawiać z królem? W końcu znajdujemy się w stolicy. – odparła Alia.
- Król nie udzieli audiencji pierwszym lepszym podróżnym. – odrzekła jej Ynne. – Mam dziwne wrażenie, że staniesz się częścią nadchodzących zdarzeń.
- Skoro nie mam wyboru? – dziewczyna wzruszyła ramionami. – Lepsze to niż próżne oczekiwanie na śmierć.
- Wracając do króla, w obecnej sytuacji powinien jednak wysłuchać osób, które mogą mu powiedzieć coś na temat obecnej sytuacji w królestwie. – powiedział Mark po chwili ciszy, jaka zapadła po słowach Alii.
- Mark ma rację. Król Redent może zechcieć wysłuchać naszego sprawozdania.
Pozostali towarzysze przytaknęli głowami elfce. Popędzili swe konie, i kłusem podążyli w kierunku bramy.
***
- Doprawdy, każdego dnia przybywają tu kolejni, którzy mają „wieści” o orczych hordach z Północnej Marchii. – westchnął urzędnik. – Przedstawcie mi, choć jeden powód, dla którego miałbym was dopuścić do króla?
- Jeśli tego żądasz, to znamy imiona dowódców Char i Lingwett. – elfka także westchnęła. Urzędnik wyraźnie ożywił się.
- O, a cóż to za imiona, szlachetna elfko?
- Deva, kapitan straży Char, i Sandler, kapitan straży Lingwett, na dodatek mag.
- Te imiona często się tu przewijają, jednak nikt nie potrafił przedstawić ich funkcji w obu z garnizonów. To dowodzi waszej prawdomówności, jednak, jakim cudem udało wam się dotrzeć tak szybko z północy aż do Qwarny?
- Powiedzmy, że mieliśmy sposoby…
- Wolę nie wnikać, jakie to sposoby, bo nawet mag pokroju Sandlera nie potrafiłby wykrzesać z siebie takiej energii, by przenieść was bezpośrednio do miasta. W każdym razie rad jestem, iż mogę was dopuścić do króla z wieściami z północy. – rzekł urzędnik, po czym wstał za biurka, i poprowadził towarzyszy przez komnatę ku bogato zdobionym drzwiom. Strażnicy na jego widok cofnęli halabardy, by pozwolić mu przejść. Jeden z nich jednak zatrzymał czwórkę towarzyszy.
- Wpierw złóżcie broń.
Mark chciał odpowiedzieć strażnikowi, jednak Ynne zawczasu położyła mu rękę na ramieniu. Wojownik mruknął coś pod nosem, po czym odpiął broń i złożył ją na stole obok wejścia. Pozostali poszli w jego ślady. Tylko Alia nie nosiła przy sobie żadnej broni.
- Teraz możecie wejść. – strażnik uśmiechnął się, po czym przepuścił elfkę i pozostałych przybyłych.
Ich oczom ukazała się komnata bogata w złotoczerwone gobeliny wiszące na ścianach. Pod ścianami stały zbroje rycerskie, zarówno paradne, jak i turniejowe. Pod jedną ze ścian stał mężczyzna w bogato zdobionej zbroi płytowej, zaś po jego bokach dyskutowali inni mężczyźni, także opancerzeni. Wyraźnie wskazywali na arkusze papieru leżące na stole.
- Narada wojenna króla z generałami. – szepnął urzędnik, zbliżając się do obradujących. Gdy znalazł się blisko mężczyzn, chrząknął. Król odwrócił się w jego kierunku. Był to mężczyzna w sile wieku, potężnie zbudowany. Kilka zmarszczek przecinało jego twarz, a oczy zdradzały oznaki zmęczenia.
- Ta czwórka może coś wiedzieć o sytuacji na północy kraju, mości królu. – król spojrzał zaskoczony na przybyszy.
- Raporty, które składają zwiadowcy, są nieskładne i chaotyczne. Jeśli w istocie wiecie o sytuacji na północy, wasza pomoc będzie nieoceniona.
- Owszem, królu. Wracamy z północy ogarniętej nagłym najazdem orków. Sytuacja jest bardzo zła, bo oprócz orków i ogrów, zaatakowały nas także nieznane stworzenia. Na pewno nie pochodziły one z naszego świata.
Król prychnął.
- Chcecie mi powiedzieć, że sfery zaczynają przez siebie przenikać?! Mimo iż nie jestem magiem, doskonale wiem, że coś takiego nie jest możliwe!
- Nie wiemy, czy ma miejsce przenikanie sfer. Faktem jest, że zaatakowały nas stworzenia, których fizjologia nie pasuje do naszego świata. Smoki także wyczuwają, że coś nadchodzi. Widzieliśmy już jednego w Wetonii.
- Smoki nie wyściubiają nosów ze swojej Granii od kilku tysięcy lat! A teraz jeden z nich nagle znajduje się w moim królestwie?
Jeden z mężczyzn stojących za królem, poruszył się, sięgając ręką pod płaszcz. Alia, widząc to, natychmiast uchyliła swój płaszcz. Rząd krótkich sztyletów dumnie prezentował się na jej boku. Dwoma palcami chwyciła rękojeść jednego z nich, po czym błyskawicznym ruchem wyrzuciła go w kierunku mężczyzny. Ostrze broni przebiło gardło generała, a jego ciało upadło z głuchym łoskotem na ziemię.
Elfka popatrzyła zszokowana na towarzyszkę. Nim jednak Ynne zdążyła coś powiedzieć, Alia znajdowała się przy ciele.
- Mniemam, iż w Wetonii każdy z generałów nosi sztylety do rzucania pod płaszczem, szczególnie w obecności króla? – w ręku martwego mężczyzny istotnie znajdowała się rękojeść sztyletu.
Redent popatrzył zszokowany najpierw na Alię, później na sztylet w dłoni potencjalnego zabójcy.
- Według oficjalnego listu, generał Gart przysłał go jako swojego zastępcę.
- Prawdopodobnie generał Gart nie żyje, a list został podrobiony. Skąd miał przybyć ten Gart? – zapytała elfka.
- Z jednego z pomniejszych garnizonów na północnym wschodzie. Kraj stoi przed obliczem wojny z orkami, i ktoś chce mnie zamordować?! Przecież to irracjonalne działanie!
- Zanim zaczniecie snuć kolejne teorie, lepiej spójrzcie na jego dłoń. – poprosiła Alia.
Lewa dłoń zabójcy miała na sobie wypalony znak. Przypominał on znaki runiczne używane przez magów, jednak kilka szczegółów się nie zgadzało.
- Wezwijcie maga, który będzie potrafił to rozszyfrować. – rozkazał król jednemu ze strażników. Ten natychmiast wybiegł z pomieszczenia.
Po chwili do komnaty wbiegł mężczyzna ubrany w długie szaty. Od razu podbiegł do ciała i spojrzał na znaki na dłoni zabitego.
- Macie rację, te symbole są podobne do naszych run, jednak nie mogę ich odczytać. Co dziwne, bije od nich nikła energia. Tak, jakby te symbole nosiły w sobie ukrytą moc. Przypomina mi to symbole używane przez wyznawców jednego z bogów…
- Azraela? – przerwała mu elfka. Mag spojrzał na nią zdumiony.
- Owszem, w starych księgach zachowały się jeszcze te symbole, toteż mam pojęcie, jak wyglądają. Jednak skąd znasz imię upadłego boga? Myślałem,
Forum Opowiadania. Strona Główna
»
Opowiadania Fantastyczne.
» Napisz odpowiedź
Skocz do:
Wybierz forum
O Forum
----------------
Ogłoszenia.
Co dodać, a co ująć.
Muzyka.
Pytania.
O wszystkim i o niczym.
Opowiadania
----------------
Opowiadania Fantastyczne.
Opowiadania Romantyczne.
Opowiadania Sensacyjne.
Opowiadania Obyczjowe.
Opowiadania Dramatyczne.
fora.pl
- załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by
phpBB
© 2001/3 phpBB Group ::
FI Theme
:: Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Regulamin